środa, 11 marca 2015

Nie(znane) historie #1 - Problemy

Nie samymi wywiadami człowiek żyje. Tak samo na tym blogu. Ruszam z dość ciekawą serią pod tytułem "Nie(znane) historie". Są to historie, które pokażą Wam wiele aspektów ludzkiego życia - dramaty, sukcesy, śmieszne sytuacje czy też zwykły dzień z życia. Historie będę czerpał z różnych źródeł jak książki, czy też historie, które usłyszałem od innych osób. Pierwsza historia będzie odbiegała od nazwy bloga "Nie(znani) w centrum w uwagi", a to dlatego, bo historia będzie o byłym piłkarzu, a dokładniej jednym zdarzeniu z jego życiu. Może to być natchnienie dla kogoś(i oby tak było).





Pan Andrzej zetknął się z wieloma samobójstwami w swoim życiu. Kilku jego znajomych zrobiło to. Głównie z powodów finansowych i niepowodzeniu w pracy. We wrześniu 2008 roku Pan Andrzej zdecydował się popełnić samobójstwo przez podcięcie żył. Wyszedł z domu i kupił żyletki. Wróciwszy do domu przeczytał w internecie "instrukcję" - jak to zrobić. No i może tutaj zacznę cytować książkę Pana Andrzeja:
"[...] i wreszcie położyłem się w wannie wypełnionej ciepłą wodą, dzięki czemu żyły miały być bardziej nabrzmiałe, a i ból mniejszy. Nie zostawiłem listu. Położyłem się  w wannie, czekając na nicość. [...] Cięcie było rozkoszą. Krew zaczęła tryskać z żyły tak szybko, że sam byłem zdziwiony, ile jeszcze energii drzemie w moim organizmie. Poczułem nawet satysfakcję - że wreszcie coś mi się udało, nawet jeśli to tylko prymitywne samobójstwo. Byłem spokojny. Bardzo spokojny. Nic mnie nie bolało. O czym myślałem? O niczym. Wreszcie o niczym. Piękna cisza w głowie, żadnych rozterek, żadnych wątpliwości. Kiedy zamknąłem oczy, ze świadomością, że już ich nigdy nie otworzę, poczułem błogą ulgę.
I chuj.
Obudziłem się dwie czy trzy godziny później w wannie pełnej czerwonej cieczy. Rana na nadgarstku była już praktycznie zasklepiona, a ja czułem się jak skończony debil. Nigdy, po żadnym meczu, nie byłem tak sfrustrowany jak tamtego dnia. Żadne tam "druga szansa" czy "uśmiech losu". Czułem się przegrańcem, który nawet nie potrafi odebrać sobie życia.
Wstałem i wyciągnąłem kurek. Krew wymieszana z wodą spłynęła rurami. Pustym wzrokiem patrzyłem na ten wirujący, czerwony taniec na dnie wanny. Następnym razem muszę się bardziej postarać".

To nie koniec nastąpiła druga próba samobójcza, ale tym razem na przełomie września i października 2009 roku:
"Tabletki zbierałem od dawna. Brałem kolejne recepty, ale nie wszystko zużywałem, dzięki czemu lekarstw miałem ciągle więcej i więcej. W zasadzie była to cała reklamówka środków nasennych, antydepresyjnych, przeciwbólowych, obniżających ciśnienie... Ale głównie nasennych. Żona przez miesiące, a może i lata, całą tę reklamówkę brała ze sobą do pracy. Przeczuwała, do czego tak naprawdę jej zawartość może mi być potrzebna. Jednak jesienią 2009 straciła czujność - zapewne dlatego, że wpadłem w wir pracy, dużo komentowałem, telefon dzwonił raz za razem. Odbudowałem się. Pozornie. W głowie mi się kotłowało, ale na pierwszy rzut oka byłem bardziej normalny niż kiedykolwiek wcześniej.
Tamtego dnia wszystko miałem dokładnie zaplanowane. Najpierw wyszedłem z amstafem Frankiem na spacer, po drodze spotkałem się z kumplem, który też w tych godzinach wyprowadzał swojego psa. Rozmawialiśmy najnormalniej w świecie, jak to podczas codziennych spacerów bywało. Samobójstwo zamierzałem popełnić około dziesiątej, bo wiedziałem, że żona wróci z pracy o piętnastej, a te pięć godzin to wystarczająco dużo czasu, by nikt nie zdołał mnie odratować. Drzwi zamknąłem na zasuwę od wewnątrz - przeanalizowałem, że żona zapewne zadzwoni po zięcia, a on, wysportowany chłopak, do mieszkania dostanie się przez balkon i wtedy zobaczy mnie pierwszy. Tak rzeczywiście było. Kiedy wyłamał drzwi balkonowe znalazł mnie nieprzytomnego na kanapie. Oraz list: "Przepraszam za wszystko, nie mam siły dłużej żyć. Opiekujcie się Frankiem."
Tylko Franka było mi żal.
Czułem, że jestem to samobójstwo sobie winny. Czułem, że jestem dla nich wszystkich balastem, problemem, zadrą. Czułem, że będzie im się łatwiej żyło, kiedy umrę. Zżerało mnie poczucie winy. Coś w głowie szeptało: "Zrób to, będzie im łatwiej...". Robiłem to dla nich. Dlatego nie czułem smutku, myśląc o śmierci i o najbliższych.
Żal mi było jedynie Franka, który kochał mnie bezwarunkowo i któremu do życia nie było potrzebne nic poza moją obecnością. Leżał przy mnie do końca. Tak mi się wtedy wydawało - do końca.
Światło, które zobaczyłem, nie było światłem niebiańskim, tylko żarówą, która wypalała mi oczy.[...]
Znowu się, kurwa, nie udało.
Śpiączka trwała trzy dni, w czasie których podpięty byłem do respiratora. Nie wiem, dlaczego się obudziłem. Napiłem się alkoholu, połknąłem sto dwadzieścia tabletek, a następnie jeszcze raz zmiksowałem to z wódką. Taki koktajl nie miał prawa nie zadziałać. Potworną niesprawiedliwość czułem, gdy na łóżku obok położono chłopaka, który zażył dziesięć tabletek relanium i popił piwem. On, taki niechluj, chłystek, nawet zabić się próbował tak, żeby go uratowali, a ja zrobiłem wszystko, co mogłem i ciągle tkwiłem w tym pieprzonym świecie -  w dodatku wylądowaliśmy w tym samym pokoju. Niczego świat nie chciał mi dać, poza problemami, ale też nie chciał mnie puścić. Kpił sobie ze mnie:
- Masz pięćdziesiąt procent szans na wyjście z tego - usłyszałem, więc nadzieja była, ale coraz mniejsza, bo organizm, na złość właścicielowi, szybko się regenerował. Pierdolony, medyczny żart.
- Pani Andrzeju, wie pan, że miał pan szczęście? - spytał lekarz.
- Szczęście?
- A nie?
- Nie.
- Mógł się pan obudzić jako roślina. Pański mózg mógł już nie funkcjonować.
Dopiero to zdanie dało mi do myślenia. Chciałem zdjąć ciężar, jakim byłem z barków rodziny, a prawie wyhodowałem dla najbliższych roślinę, która musieliby podlewać przez kolejne lata i patrzeć, czy za szybko nie gnije.
Dlatego już wiem - samobójstwo metodą tabletkową nie ma sensu."

Oto cała ta historia. Jak sam Pan Andrzej przyznaje -  nie ma pewności czy znowu nie będzie chciał popełnić samobójstwa. Wie, że nie dożyje wieku emerytalnego, bo jeżeli sam się nie zabije to alkohol go zabije. Wielu się pewnie domyśliło, że jest to historia byłego piłkarza między innymi Wisły Kraków - Andrzeja Iwana. Widzimy jak życie potrafi umęczyć człowieka. Popadł w nałóg alkoholowy i hazard, a w dodatku pojawiła się depresja. Te trzy elementy stanowią mieszankę tak wybuchową, że nawet najweselsza osoba może chcieć popełnić samobójstwa. Andrzej Iwan miał wiele szczęścia(albo nieszczęścia), że mógł to opisać w swojej książce. Ale myślę, że nie chciał pokazać jakim to on był słabym i biednym człowiekiem. To powinien być apel do wszystkich. Ostatnio stały się popularne samookaleczenia. Nie wyrządzajcie sobie krzywdy. Jeżeli macie problemy to zgłoście się do profesjonalisty jak na przykład psycholog. To nie jest żadne wstyd. Depresja to groźna choroba, co pokazuje wiele przykładów z życia codziennego. Myślicie, że tylko jeden Andrzej Iwan wpadł w depresję podlewaną alkoholem? Nie. Codziennie tysiące osób sobie nieradzi ze swoimi problemami i sięga po tabletki, linę, pistolet czy żyletkę oraz alkohol. Po co? Może po tych złych chwilach nadejdą te najlepsze w Waszym życiu. Tak jak śpiewała Budka Suflera - "A po nocy przychodzi dzień, a po burzy słońce". Ludzie mają poważne problemy jak utrata całego majątku czy też domu, a jak słyszę w szkole, na dworcu czy gdziekolwiek, że chłopak jest nieszczęśliwy, bo jego ukochany klub piłkarski przegrał zwykły mecz, a dziewczyna stoi załamana, bo nikt jej nie powiedział, że ma nową fryzurę to cieszę się. Dlaczego? Bo to oznacza, że Oni mają tylko takie problemy. Wielu na całym świecie chciałoby się zastanawiać co mama zrobi na obiad, czy co ubrać na wieczorną imprezę i tylko tym się przejmować. Taka historia połączona z morałem. Mam nadzieję, że cokolwiek zrozumieliście z tego mojego "bełkotu". Następna historia będzie bardziej optymistyczna, mniej cytowania i postaram się, aby była trochę krótszą. Zapraszam do czytania, komentowania i udostępniania. Również zachęcam do kupna książki "Spalony" Andrzeja Iwana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz