czwartek, 2 kwietnia 2015

Nie(znane) historie #2 - Czasy wojny

Czas na drugą odsłonę serii "Nie(znane) historie". Jeszcze chwilę będę kontynuował temat wojny, który rozpocząłem w "Moje historie". Jest to bardzo ważny temat, ponieważ wielu nie zdaje sobie sprawy z tego, co powoduje taka wojna. Wojna to śmierć, śmierć to ból, ból to chęć zemsty, zemsta to śmierć i tutaj błędne koło się nie zamyka. Cały czas to samo. Dzisiaj przedstawię Wam historię pewnego człowieka, który postanowił zapisać swoje przeżycia związane z wojną i całą atmosferą czasów II wojny światowej. Nie jest to historia napisana przeze mnie, ale prawdziwa historia. Dotyczy ona mojego miasta i okolic. Zapraszam do czytania, komentowania i oceniania. Jest to bardzo długa opowieść, ale wydaje mi się, że warto ją opublikować. Zachęcam do oceniania postawy głównego bohatera tego opowiadania.




"Dnia 1 września 1939 roku o godzinie 5.30 obudził mnie hałas i ruch na ulicy. Zaraz wybiegłem przed dom, skąd zobaczyłem kłęby dymu nad Puckiem, to Niemcy bombardowali miasto i składy amunicji między Puckiem a Swarzewem. Po śniadaniu zaprzęgłem krowy i pojechałem po torf do Łebcza. Za Poczerninem zatrzymał mnie patrol wojskowy, wszystko sprawdzili, wypytali skąd i dokąd jadę, wszystko było w porządku, więc ruszyłem dalej, po dwóch kilometrach spotkałem kolejną grupę żołnierzy, którzy kazali natychmiast zawrócić. Pogoda była piękna, w domu nie robiło się nic, czekaliśmy co będzie. Na jedną noc wyprowadziliśmy się z domu, gdyż krążyły pogłoski że mają ostrzeliwać Władysławowo, lecz nic takiego nie miało miejsca. W dniu 6 września przyszedł do mnie sołtys i kazał mi przyjść o godzinie 21 do niego do domu. Po przybyciu na miejsce zauważyłem, że jest tam już pięciu mężczyzn: Józef, Andrzej, Józef, Jan i Augustyn, no i ja. Sołtys poinformował nas, iż gospodarze muszą oddać dla wojska krowy. We wsi zebrano razem 30 krów i ruszyliśmy z nimi w kierunku Gdyni. Była to bardzo uciążliwa droga, do Swarzewa nie mogliśmy dać sobie z nimi rady, uciekały na pola, łąki, lecz od Swarzewa było już dużo lepiej.  Gdy dojechaliśmy do Rumi niektóre krowy nie chciały iść dalej i ze zmęczenia kładły się na drodze. O godzinie 5:00 doszliśmy do celu którym była Miejska Rzeźnia w Chyloni, na miejscu było już sporo krów z innych wiosek. O 7:00 rozpoczęto przyjmowanie bydła, każda sztuka była zważona. Zamiast pieniędzy otrzymaliśmy bony, które i tak do niczego się nie przydały. O 14:00 byliśmy odprawieni, mogliśmy ruszać do domu. Obraliśmy najkrótszą drogę przez Mrzezino. Była to droga brukowa z licznymi mostami. Na jednym z nich zatrzymało nas czterech żołnierzy polskich, którzy nie chcieli wydać pozwolenia na dalszą drogę, ponieważ ruch był zatrzymany. Jednego znałem, pracowaliśmy razem przy budowie portu, puścili nas ostrzegając, że już założono miny. Wieczorem dotarliśmy do domu. Następnego dnia - 8  września przyszła wiadomość o zajęciu Pucka, zaś w niedzielę 10 września niemieckie patrole podjechały pod Władysławowo, napotkały silny opór Polaków okopywanych i broniących wejścia na Półwysep Helski.

W dniu 11 września Niemcy całą siłą zaatakowali Polaków, została stoczona krwawa, wielogodzinna bitwa, rozpoczęta o 9:00, a zakończona o 13:00. Wojsko Polskie dzielnie odpierało ataki hitlerowskie, prowadzone z ziemi i powietrza. Samoloty strzelały z broni pokładowej bezpośrednio w żołnierzy i bombardowały poważniejsze miejsca oporu jak np. stodoła, w której było gniazdo broni maszynowej. Nierówna walka zakończyła się zwycięstwem Niemców. Strona Polska poniosła wiele strat, było dużo pomordowanych(na ich cześć postawiono pomnik przy ul. Męczenników Wielkiej Wsi).

Po wejściu do wioski Niemcy wszystkich wyprowadzili z mieszkań, 70 mężczyzn zabrano przed dom Juliusza. Niektórych prowadzili do szopy Antoniego, gdzie słychać było strzały. Tych którzy zostali ustawiani w pojedynczym szeregu i naprzeciw postawili trzy karabiny maszynowe, potem kazali zdjąć czapki i klęsnąc. Nagle stojący obok mnie, 62 letni Józef zaczął płakać, zapytałem go dlaczego, powiedział że za chwilę rozstaniemy się z życiem. Podeszła obsługa do karabinów i nagle do wsi wjechał na koniu major niemiecki, który zakazał rozstrzeliwania. Jemu zawdzięczamy wszyscy życie. Przez kilka dni przebywał we Władysławowie i zakazał wykonywania egzekucji. Był to człowiek bardzo dobry, gdyby był przy wkroczeniu wojsk niemieckich do wsi to nie zginęłoby 23 mężczyzn. Następnego dnia ręka Boska dosięgła młodego oficera, który wydał wyrok na 23 osoby, wszedł na minę i zginął.

Następnego dnia wszystkich mężczyzn zawieźli ciężarówkami do Połczyna, zaś stamtąd zawieźli nas do małego miasteczka Lenz koło Lęborka. Tam czekały bydlęce wagony, którymi zawieźli nas do Rzeszy do Grosbeorn, gdzie zaprowadzili nas do przygotowanych baraków. Na ziemi leżało trochę słomy na której spaliśmy. Następnego dnia maszerowali z nami do innej miejscowości odległej o 3 km Westfalenhof. Od chwili wyjazdu z Władysławowa, nie dostaliśmy nic do jedzenia, dopiero tam podano nam bochenek chleba na cztery osoby i pół litra kawy zbożowej, co to było dla głodnych ludzi. Tam spisano nas i odebrano wszystkie rzeczy, zaś ubrania oznaczono białą olejną farbą. Spaliśmy w stajniach na gołym betonie. Mieszkaliśmy tam dwa dni, potem wpakowano nas ponownie do bydlęcych wagonów i pojechaliśmy w nieznane. Po dwóch dniach jazdy byliśmy w Nunberdze, gdzie kazano wysiąść i pomaszerowali z nami przez miasto, w którym zostaliśmy obrzuceni kamieniami. Po godzinnym marszu dotarliśmy do dużego obozu, położonego za miastem otoczonego podwójnym drutem kolczastym nad którym co kilka metrów wisiał reflektor, a co kilkadziesiąt stała na słupach budka w której siedział wartownik z karabinem maszynowym. W obozie znajdowały się namioty dwustu sposobów, na obiad dostaliśmy litr zupy z brukwi i bochenek chleba na czterech. Po czternastu dniach werbowali ludzi do kopalni, kilku się zgłosiło, zaś pozostałych wywieźli do innego obozu za miastem Hamerstein. Byliśmy tam 3 dni, po których zaprowadzili nas na dworzec. Całą noc staliśmy na dworcu, rano wpakowano nas do pociągu i zawieziono do Gdyni. W Gdyni ludzie byli bardzo uczynni, przynosili nam żywność. Po dwóch godzinach postoju ruszyliśmy do Gdańska, tam oddano nas w ręce SS. SS-mani wypakowali nas do samochodów i zawieźli do Stutthofu, gdzie całą noc staliśmy na dworze, nie wolno było się odzywać, gdyż bito specjalnymi, cienkimi, dębowymi pałkami. Rano przyszli oficerowie i każdego z nas dokładnie obejrzeli i spisali, tak jak to się robi z końmi. Portem pędzili nas do baraków, w których było już dużo Polaków z Gdańska. W barakach na podłodze leżała słoma z ogromnymi ilościami wszy. Rano dostaliśmy kromkę chleba i pół litra kawy, następnie był apel na którym podzielono nas na grupy i zaprowadzono do pracy. Niektórzy poszli karczować lasy, inni składać cegłę, a jeszcze inni budować baraki w obozie. Na obiad dostaliśmy zupę z brukwi lub kapuśniak. Musieliśmy bardzo ciężko pracować, słabo jeść i marnie spać. Pewnego dnia wyprowadzili z naszego baraku kilkadziesiąt osób, między innymi mnie. Podzielili nasz na 10-cio osobowe grupy i w pewnym czasie przyjechali gospodarze z żuław potrzebujący ludzi na wykopki. Trafiłem do Kasemarku do Hansa Lelnera. Na majątku było już dużo lepiej, przede wszystkim dostaliśmy lepsze jedzenie. Spaliśmy w drewnianej szopie na słomie, rano dostawaliśmy chleb ze smalcem, podzielono nas na dwie grupy. Grupę, w której ja się znalazłem odesłano do innego gospodarza. Był to Bernard Wiebe, było u niego już 10-ciu więźniów. Tam spotkałem moich dwóch znajomych Pawła i Bernarda. Mieszkaliśmy w chlewie, spaliśmy na słomie. Było strasznie, mnóstwo wszy. Następnego dnia rano jeden z kolegów zbudził mnie rano i kazał szybko wstać. Myślałem że miał dobry pomysł na ucieczkę, lecz on zaprowadził mnie do stajni, wziął widły i zaczął wyrzucać gnój, prosił żebym zrobił to samo. Wahałem się, ale nie chciałem się narażać kolegom, lecz on mnie przekonał. Gdy przyszedł gospodarz wszystko było zrobione, zdziwiony wyprowadził wszystkich na podwórze pod pompę. Dostaliśmy jeden ręcznik na tydzień dla wszystkich. Na śniadanie dostaliśmy chleb z syropem, każdy ile chciał. Potem ustawiono nas w szeregu, koledze i mi kazano wystąpić z szeregu, reszta poszła pracować na pole pod dozorem żołnierza. Nam kazano podoić 6 krów, nakarmić świnie, rąbać drzewo i sprzątać stajnię. Nie były to prace zbyt ciężkie, szybko się z tym uporaliśmy. Przez kilka dni chodziliśmy naprawiać drogi. Tam spotkaliśmy listonosza, który był dobrym człowiekiem, przynosił nam papierosy a czasem żywność. Wysłałem pocztówkę z adresem gdzie przebywałem. Po otrzymaniu kartki matka zaraz przyjechała. Gdy mnie zobaczyła strasznie się rozpłakała, wówczas nasza gospodyni wzięła ja do mieszkania i ugościła. Matka przywiozła mi czystą bieliznę, którą zaraz zmieniłem. Myślałem że pozbędę się na jakiś czas wszy, tymczasem już wieczorem miałem ich całe roje. Każdego wieczoru wyłapaliśmy je, lecz bez skutku. Pewnego dnia mój kolega zachorował, gospodyni troszczyła się o niego jak mogła, trzeba było jednak wezwać karetkę pogotowia obozowego. Zabrali go i już go nigdy nie spotkałem. [...]

Gdy tak pracowaliśmy nagle przyjechał SS-man z ojcem dwóch ludzi pracujących z nami. Pochodzili oni ze Swarzewa – Strukowie, otóż ten hitlerowiec wręczył nam zwolnienia, był to najszczęśliwszy moment w moim życiu. Pojechaliśmy z nim do obozu. Tam było więcej osób zwolnionych z obozu.
Później dowiedziałem się, że zwolnienie załatwił oficer SS Bemke, który wielu ludziom uratował życie. Moja matka za zwolnienie z obozu posłała mu gęś. Po wojnie ten Bemke pozostał w Gdańsku, był rodowitym Gdańszczaninem, został aresztowany, lecz ludzie postarali się o zwolnienie dla niego.

Wieczorem byłem w domu, na mój widok w rodzinie zapanowała wielka radość, Po wielu perypetiach i cierpieniach znowu w rodzinnym domu. Byłem bardzo zawszony, musiałem trzy dni kąpać się, aby uwolnić się od tego robactwa. Przez kilka dni odpoczywałem, następnie zabrałem się do pracy. [...]

Przyszedł rok 1942 i nowe zmiany.

W marcu wyszedł dekret o volksliście na Pomorzu, która czyniła z zamieszkałych tam polaków Niemców III kategorii. Każdy obywatel tu zamieszkały musiał ją podpisać, w innym wypadku narażał się władzom niemieckim. Ludzie poznali już hitlerowców i dlatego bez większego oporu godzili się na to podpisywanie listy z wyjątkiem mnie i jednego kolegi. Przysięgliśmy sobie, że będziemy trzymać się razem, ale on później załamał się i podpisał listę. 30 marca mijał termin podpisywania listy. Po tygodniu zjawił się u nas sołtys, który był Niemcem, ale dobrym człowiekiem, próbował mnie przekonać, jednak stanowczo odmawiałem. Nachodził mnie pięć razy, lecz ja nie ustąpiłem. Kiedy myślałem, że wszystko ucichło niespodziewanie przyszło zawiadomienie o natychmiastowym stawieniu się w Wejherowie do starostwa, pokój nr 9. Zrozpaczona matka lamentowała obawiając się, że nigdy się nie zobaczymy. Następnego dnia rano pojechałem  pociągiem do Neustadt – tak nazywało się Wejherowo. Gdy zgłosiłem się pod wskazany numer dwaj mężczyźni zaprowadzili mnie do oddzielnego pokoju. Tam rozpoczęto ze mną po niemiecku rozmowę, lecz ja udawałem że nie rozumiem, wówczas przyprowadzili mi tłumaczkę. Obaj mężczyźni udowadniali mi, że jestem z krwi i kości Niemcem, że posiadają dokumenty, że moi przodkowie byli Niemcami. Oni mówili swoje, a ja swoje.

W końcu powiedziałem im że gdyby oni mieli przyjąć inną narodowość, czy zrobiliby to, wówczas jeden chciał mnie spoliczkować, lecz ten drugi nie pozwolił na to, wyjaśnił, że są dumni że są Niemcami, a ja powinienem być im wdzięczny za to, że chcą abym stał się Niemcem. Po długiej rozmowie stracili cierpliwość i kazali zamknąć mnie w areszcie do godziny 14.00 w celu przemyślenia sprawy. Gdy siedziałem w areszcie przypomniał mi się Stuthoff i słowa matki. Po rozważeniu wszystkich argumentów stwierdziłem, że nie mam wyboru, trzeba podpisać volkslistę. Po podpisaniu wyszedłem z biura i pierwszym pociągiem wróciłem do domu, gdzie czekała na mnie zdenerwowana rodzina. Ci, którzy zaraz podpisali volkslistę w maju już dostali większy przydział żywności, w lipcu wzięli pierwszych mężczyzn do wojska, do marynarki wojennej w Orłowie, druga grupa, w której ja się znalazłem miała powołanie 20 września 1942 roku.

W Wejherowie był punkt zbrojny, skąd pociągiem przewieźli nas do Kilu, a tam dostaliśmy mundury, stamtąd do Flansburga koło granicy duńskiej. Obóz ten nazywał się Szamostlager, był oddalony od miasta 2 km. Tam zostaliśmy rekrutami i zaczęło się życie koszarowe.
O godzinie 6:00 pobudka, jedzenie było dobre, było lepiej niż się spodziewaliśmy. Cały dzień mieliśmy ćwiczenia, dwa razy w tygodniu były lekcje języka niemieckiego. Korespondencja z domu przychodziła, czasami nawet paczki żywnościowe. Kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia była przysięga, na święta kilku otrzymało już przepustki do domów. 9 stycznia 1943 roku nasza jednostka została podzielona, a żołnierze odkomenderowani do innych jednostek. Ja z kilkoma kolegami m.in. Leonem z Wielkiej Wsi Rudolfem z Jastarni, Teodorem z Chłapowa zostaliśmy przydzieleni do jednostki w Glugsburgu, było to małe miasteczko leżące 10 km od Flensburga i nad samym morzem. Znajdowała się tam szkoła dla podoficerów i rzemiosła morskiego. Naszą czwórkę przydzielili do plutonu gospodarczego w którym Rudolf, Leon i ja dostaliśmy pracę przy porcie bosmańskim, a Teodora skierowali do magazynu żywnościowego. Zadania naszej trójki polegały na doglądaniu łodzi wiosłowych i motorowych, oraz dbaniu o należyty stan dwóch jachtów pełnomorskich. Było nam tam bardzo dobrze, pobudka o 7.00 – do 12.00 w pracy, od 12.00 – 14.00 przerwa obiadowa, po której 14.00 – 17.00 znowu praca, po 17.00 mieliśmy wolny czas. Rozrywek nie było żadnych. Raz w tygodniu, w każdą środę mieliśmy ćwiczenia przez 3 godziny, na których dostaliśmy porządnie w kość. Ćwiczenia prowadził starszy sierżant, dobry człowiek, tylko straszny służbista. Od czasu do czasu jeździłem z plutonowym Hansem Rotbartem po materiały do Flansburga, gdzie on mieszkał. Jeśli był wolny czas, prosił mnie do siebie do domu. Pod koniec marca nasza jednostka została przeniesiona do Ekenfordu. Przeprowadzka odbywała się drogą morską. Łodzie wiosłowe zostały przewiezione na statku, zaś motorówki i jachty przebyły drogę morską same. Zostałem przydzielony do obsługi jachtu, do pomocy służył mi starszy marynarz z zawodu konduktor tramwajowy z Berlina, Brunon Minert, lecz cierpiał on na chorobę morską, więc nie mógł mi pomóc. Motorówki i jachty zostały przycumowane w porcie, zaś łodzie wiosłowe przeniesione na jezioro znajdujące się w pobliżu miasteczka do którego mnie przydzielono. Moim zadaniem było pilnowanie i doglądanie dziesięciu łodzi. Przełożonym moim był starszy bosman August Szmitberger, oraz dwóch podoficerów, z których jeden szył i naprawiał żagle, zaś drugi nie miał żadnego pojęcia o pływaniu, a jego zadaniem było wydawanie sprzętu żeglarskiego. Oprócz nich był jeszcze starszy marynarz. Gdy mój przełożony dowiedział się że jestem rybakiem zaproponował mi, abym dostarczył im mój sprzęt rybacki. Napisałem do matki, a ona przysłała mi dwieście haczyków na węgorze. Po otrzymaniu przesyłki wieczorem nałapaliśmy rosówek, które następnego dnia nadziałem na haczyki i zastawiliśmy sieci. Za każdym razem łowiliśmy od 80 do 100 węgorzy, z których ja nic nie otrzymywałem, a oni wędzili je w beczce i robili dobry interes. Za pomoc im udzieloną zapraszali mnie od czasu do czasu do siebie do domu, w którym mieszkał z żoną, którą niezbyt dobrze traktował. Zawsze częstowano mnie wódką i jedzeniem. Czasem zostawałem sam ze starszym marynarzem, wówczas złowione węgorze odsyłaliśmy jego żonie, lub oddawaliśmy do kuchni.

Któregoś dnia otrzymaliśmy przepustki na sobotę i niedzielę, wówczas zaprosił mnie do siebie do Kilu, miał żonę i dziecko. Po wojnie raz ich odwiedziłem. Połów węgorzy nie trwał długo, gdyż przyszła skarga, że wojsko wyławia ryby z jeziora. Na początku listopada mój przełożony został przeniesiony na kanonierki do Holandii, chciał abym pojechał z nim, lecz odmówiłem. Kilka dni później dwaj moi koledzy: Leon, Rudolf i ja zostaliśmy przeniesienia na Krym. Przed wyjazdem udzielono nam 14 dni urlopu od 26 listopada do 10 grudnia. Po urlopie mieliśmy stawić się w Neustviliz. Był to obóz, przez który przechodzili wszyscy żołnierze idący na front do Włoch, Grecji, Rumunii i Rosji. Przebywaliśmy tam dwa dni w czasie których uzupełniliśmy mundury, otrzymaliśmy prezent gwiazdkowy, który składał się z ½ l wódki i torebki pierników oraz karabin i 30 nabojów. Trzeciego dnia odjechaliśmy do Wiednia, w towarzystwie żołnierzy jadących do Grecji, gdzie mieliśmy się zgłosić w sztabie marynarki wojennej. Tam otrzymaliśmy bilety na pociąg pośpieszny Wiedeń – Odessa oraz kolejne prezenty gwiazdkowe - wódka i pierniki. Czekaliśmy tam dwa dni, podczas których zwiedzaliśmy miasto. Naliczyłem 30 kościołów. 22 grudnia wyjechaliśmy. Trasa wiodła przez Kraków, Tarnów, Przemyśl, Lwów. Obsługa pociągu w większości składała się z Polaków, więc można było porozmawiać w ojczystym języku. Przejeżdżaliśmy przez tereny bardzo ubogie, przeważnie lepianki, dachy słomiane, łatane blachą, u nas na wybrzeżu nie było aż takiej biedy. W każdych drzwiach stał żołnierz z naładowanym karabinem, była to ostrożność przed partyzantami. 24 grudnia 1943 roku o godzinie 22.00 byliśmy w Odessie. Dworzec wydawał mi się bardzo smutny i zaraz przyszła mi na myśl moja rodzina, która po wigilijnej wieczerzy przygotowywała się do pasterki, a ja tu tak daleko od domu w ten najpiękniejszy dzień w roku. Zapytaliśmy pierwszy napotkany patrol o nocleg, wskazano nam dom żołnierza, do którego doszliśmy po północy. Panował w nim straszny bałagan, pijani żołnierze i kobiety. Znaleźliśmy wolny pokój czteroosobowy w których stały cztery łóżka bez sienników, okna bez szyb i zimno, do rana żaden z nas nie zmrużył oka. Rano zjedliśmy śniadanie złożone z tego, co każdy z nas przywiózł ze sobą. Potem oddaliśmy się pod wskazany adres na skierowaniu. Przyjęto nas tam i skierowano do Sali kinowej w której leżało już na siennikach 150 marynarzy i lotników z innych formacji. Panowała tam zupełna ciemność, zimno, gdzieniegdzie paliła się świeczka. Przeleżeliśmy tam całe święto, zaś drugie z kolegą poszliśmy zwiedzać miasto. Jeden musiał zostać pilnować naszych rzeczy. Z przepustką nie było kłopotu, lecz przy jej wydawaniu prosili, aby po mieście nie chodzić pojedynczo. Odessa jest miastem bardzo ładnych, szerokich ulic, licznych pomników, pięknych parków, lecz jedno nas zdziwiło, wszystkie kościoły były pozamykane. Po zwiedzaniu miasta poszliśmy do portu, do którego schodziło się po 50 schodach, gdyż miasto położone było wysoko. Był to port handlowy, jachtowy i wojenny. Tam poznaliśmy dwie dziewczyny, jedna z nich była nauczycielką języka niemieckiego i włoskiego, druga jej siostra pracowała z matką w szpitalu. O ojcu nic nie wiedziały od kiedy NKWD zabrało go. Spacerowaliśmy po mieście i dowiedzieliśmy się, że ich matka jest Polką. Po spacerze zaprosiły nas do swojego domu, na co chętnie przystaliśmy. Mieszkały w śródmieściu na 1 piętrze, miały dwa pokoje dobrze umeblowane. Matka opowiadała jak chętnie chciałaby wrócić do Polski, przed wojną dobrze im się powodziło w Polsce. Tam przesiedzieliśmy do wieczora, potem wróciliśmy do koszar. Nasz kolega bardzo się ucieszył na nasz widok, gdyż myślał że spotkało nas nieszczęście. 5 stycznia 1944 r. o godz. 5 obudzono nas i kazano przygotowywać się do odlotu samolotem. O 7.00 rano przyjechała po nas ciężarówka, zawiozła na lotnisko odległe o 4 km od miasta. O 8.00 miał być odlot transportowce JU 52, w którym było 32 żołnierzy z pełnym rynsztunkiem i 3 członków załogi. Przy starcie uszkodziło się podwozie i lot został odwołany, i przełożony na 14.00. Następny start odbył się bez przeszkód, leciało w sumie 7 transporterów i jeden samolot myśliwski. Lot trwał 2 godziny, 1,5 godziny lecieliśmy nad morzem. O 16.00 byliśmy na miejscu. Pogoda była piękna, bezwietrzna i ciepła. 2 km od lotniska leżała wieś Atmeczek. Udaliśmy się na dworzec, na którym było kilku cywilów, m. in. młoda kobieta bez obu nóg, uciętych poniżej kolan, a z nią 3 letnie dziecko. Noc przespaliśmy w wagonach towarowych , zaś rano wyjechaliśmy pociągiem do Symferopolu, jest to stolica Krymu. Miasteczko nazywało się Eubatoria, tam zostaliśmy zakwaterowani w domu wczasowym dla dzieci. Zakwaterowali nas w pokojach 6 pokojach, w których stały 3 piętrowe łóżka, bez pieca, lecz otrzymaliśmy przenośny żeliwny piecyk. Najgorzej było z opałem w tym celu rozbieraliśmy niektóre domy. Pierwszego ranka byłem całkiem zdezorientowany, było jasno, a nikt nie robi pobudki, spojrzałem na zegarek, okazało się że tam było wcześniej jasno niż u nas, ale wieczorem wcześniej zapadał zmrok. Szkolili nas obsługi działek przeciwlotniczych, było nas ok. 50 z różnych stron Europy, z Alzacji, Lotaryngii, Górnego Śląska, no i z wybrzeża. Jedzenie dostaliśmy bardzo dobre, codziennie 14 papierosów i co 10 dni przydział czekolady, sucharów, i 1/2 l wódki. Żołd otrzymaliśmy połowę w rublach, połowę w bonach, za które kupowało się w kantynie. Kiedyś miałem ciekawą przygodę z moim przełożonym, kapralem Hoffmanem.

Zawołał mnie, abym służył jako tłumacz, ponieważ chciał kupić bimber. Przed zakupem chciał go spróbować, lecz kobieta nie chciała dać, po pewnym czasie ustąpiła. Kobieta prosiła bardzo żeby kupić, więc zwróciłem mu uwagę, że tak postępując przynosi wstyd niemieckim żołnierzom. Nie wypadało nic innego jak kupić ten bimber. Odwdzięczył mi się na ćwiczeniach, kiedy kazał w maskach wykonać ćwiczenia na działkach przeciwlotniczych. Powodowało to straszne pocenie się i męczenie. Gdy dłużej nie mogliśmy wytrzymać, znowu zwróciłem mu uwagę, że to nie ćwiczenia lecz męczenie ludzi, za to kazał zgłosić się do komendanta. Po chwili powiedział że rozkaz odwołuje. Od tego czasu nigdy więcej ćwiczeń w maskach nie było, ale z nim miałem jeszcze jedną przygodę. Pewnego wieczoru wyszedłem do ubikacji, patrzę przy płocie wisi człowiek, krzyknąłem „kto tam?” a w odpowiedzi słyszę słabym głosem -”pomóż mi”. Poznałem go, wyznał mi że ma słaby wzrok i widzi tylko w ciągu dnia, natomiast wieczorem nic, doznał urazu na krążowniku na którym służył. Zaprowadziłem go do pokoju, a on bardzo mi podziękował i odszedłem. Do ważniejszych wydarzeń w czasie mojego pobytu w Eubatorii, należały dwa pogrzeby żołnierzy wyrzuconych przez morze, oraz moje dwa nocne patrole po mieście, które na szczęście zakończyły się szczęśliwie. 7 kwietnia otrzymaliśmy zawiadomienie, że trzech kolegów wraz ze mną przeniosą do Sewastopola. 8 kwietnia rano udaliśmy się pociągiem do nowego miejsca zakwaterowania. W godzinach obiadowych byliśmy na miejscu. Po krótkim marszu dotarliśmy do naszej jednostki, która mieściła się na parterze, prawie całkowicie zbombardowanego budynku. W czasie nalotów chowaliśmy się w kilometrowych podziemnych tunelach. W wolnym czasie wybrałem się na spacer po prawie całkiem zniszczonym mieście. Znajdował się tam port stworzony przez naturę. Był to port handlowy, wojenny i przeznaczony dla lotnictwa morskiego. Nabrzeża portu były całkowicie zniszczone. Gdy szliśmy na watę prócz karabinów dostawaliśmy po dwa granaty w celu obrony przed partyzantami, którzy działali w mieście. We wtorek po świętach – 11 kwietnia rano wyszedłem na plac i patrzę, a tu pełno wojska niemieckiego i rumuńskiego, po pewnym czasie dowiedziałem się, że Rosjanie przełamali od 8 miesięcy broniący się front w największym miejscu Krymu. W ciągu dwóch dni wojska radzieckie zajęły pół Krymu i doszły do Sewastopolu, gdzie Niemcy utworzyli punkt oporu, zaś z naszej jednostki musiało być odkomenderowanych 19 żołnierzy w tym 2 podoficerów i 1 oficer. Po śniadaniu zrobiono zbiórkę, wygłoszono krótkie przemówienie, po którym kazał wystąpić ochotnikom. Wystąpili wszyscy podoficerowie, zaś ani jeden szeregowiec, wówczas komandor zaczął wybierać sam, gdy doszło do mnie zapytał ile mam lat, miałem wtedy 27, wówczas stwierdził że jestem silny i stało się najgorsze, zostałem skierowany na front. Po odmaszerowaniu mieliśmy zdać mundur marynarski, natomiast otrzymaliśmy ubiór lądowy oraz cały ekwipunek w którego skład wchodził: koc, mały plecak, chlebak, torba do amunicji, menażka, łyżka, kubek, żelazna porcja żywności oraz karabin. Po obiedzie ćwiczyliśmy strzelanie do tarczy, nasza grupa liczyła 18 żołnierzy i nosiła nazwę szturmowej Szmucy, od nazwiska porucznika, który był dowódcą. Wieczorem podeszliśmy w kierunku frontu w drodze na pozycje był nalot, lecz nikt z naszej grupy nie ucierpiał. Z innej został zabity oficer. Był to pierwszy  żołnierz który zginął na moich oczach. Rano podjechały ciężarówki, którymi pojechaliśmy po amunicję. Po drodze widzieliśmy powracających z linii frontu żołnierzy, szli pojedynczo lub grupami, ranni, brudni, zrezygnowani, nie zrobiło to na nas najlepszego wrażenia. Magazynem była olbrzymia budowla, postawiona na górce przez Rosjan. Samochody wjechały do samego środka, tam naładowaliśmy ile się tylko zmieściło i dojechaliśmy. Resztę Niemcy już nie zdążyli wywieźć. Przyjechaliśmy do portu, pospiesznie wyładowaliśmy broń, była to amunicja przeznaczona na okręty. Następnie przydzielono nas do wynoszenia rannych z okopów, którym sanitariusze udzielali pierwszej pomocy, zaś transportowaliśmy ich do głównego punktu opatrunkowego. Praca szła dosyć sprawnie, chociaż cały czas pracowaliśmy pod ostrzałem. Ci, którzy o własnych siłach mogli iść odprowadzaliśmy do samochodów, innych nosiliśmy na noszach. Najbardziej utkwiło mi w pamięci jedno wydarzenie. Nieśliśmy z kolegą młodego żołnierza ze zmiażdżonymi nogami, nagle ten mówi -”jak lubiłem tańczyć, a teraz jak przeżyję to o kulach”. Zdarzali się żołnierze bardziej wytrzymali i tacy którzy straszliwie krzyczeli, do tych należeli walczący tam Rumunie. Były to bardzo ciężki i przygnębiające chwile, widzieć tylu młodych mężczyzn, którzy do końca życia musieli pogodzić się z kalectwem. Pewnej nocy, w czasie transportowania ciężarówką rannych rozpoczął się nalot, obsługa chowała się gdzie mogła, zaś ci biedacy zostali na łasce losu. Biegłem do kapitanatu portu, który był całym najbliższym, budynkiem, patrzę a tam stoi znajomy mi człowiek, pytam czy my się znamy, okazało się ze był to Paweł z Jastarni. Była to bardzo miła chwila, w tych strasznych dniach. Jeszcze parę razy się spotkaliśmy, po kilku dniach jego grupa odjechała do Rumunii. Na jedzenie mimo tak trudnych warunków nie można było narzekać. Co drugi dzień dostaliśmy czekoladę, a z papierosami też nie było kłopotu. Problem był ze spaniem, dzień i noc byliśmy pod ostrzałem, nie było bezpiecznej chwili, gdyż w każdej minucie można było zginąć. Kiedyś zbiegłem do schronu, patrzę stoi łóżko, zaraz oblepiły mnie wszy, więc co tchu uciekłem. Był to kwiecień i noce były ciepłe, bez deszczu. Po 14 dniach przenieśli nasza grupę tylko 11 osobową, gdyż 5 osób zginęło na froncie. Dostaliśmy się w pierwszą linie obrony miasta. Oficer, który dowodził tym odcinkiem niechętnie nas przyjął, gdyż jak mówił Ci z marynarki nie umieją walczyć w okopach, ale skoro nas przyłapali to trudno. Gdy leżeliśmy w gruzach nagle padł pocisk i ranił leżącego w środku kolegę, więc wziąłem go na na plecy i do punktu sanitarnego. Pod koniec kwietnia Rosjanie przestali strzelać i zaczęto puszczać z głośników niemiecką piosenkę „Heimat Deine Sterne”, jest to piosenka o ojczyźnie, rodzicach, rodzeństwie a w dodatku taka miła melodia, zaczęliśmy wszyscy płakać. Nie zapomnę do końca życia tego dnia 7 maja – Rosjanie całe popołudnie ostrzeliwali nasze pozycję, schroniłem się w gruzach i cały czas odmawiałem różaniec. Padały pociski ze wszystkich stron. Po południu przestali strzelać, przyszedł nasz dowódca, zapytał czy nic mi nie jest, byłem cały i zdrów, wyszedłem i zobaczyłem zabitego mojego kolegę - 19 letniego, pochodził z Kolonii, i nazywał się Tony Dylly. Dwa dni wcześniej dał mi swój adres. Prosił, gdyby coś się stało, żeby napisać do domu. 10 maja rano przyszedł sierżant i powiedział, kto może niech ucieka, gdyż za chwile będą tu Rosjanie. Z sierżantem poszło nas czterech, po drodze natknęliśmy się na skład żywności, było w nim już więcej takich jak my. Najedliśmy się ile kto mógł, ze sobą nie zabierałem dużo, gdyż po dostaniu się do niewoli Rosjanie i tak zabraliby wszystko. Żadnych widoków na ocalenie nie było. Jednak ruszyłem dalej. Po drodze spotkałem żołnierza który zwariował, wcale mu się nie dziwiłem, przebywając tam pół roku można zwariować. Dzień i noc strzały, naloty. Wieczorem doszedłem do morza, myślałem sobie albo śmierć albo niewola.

Niedaleko stała ciężarówka, więc położyłem się pod nią i przespałem do rano. Rano dołączył do mnie mój kolega ze szkoły przeciwlotniczej Westfall, pochodził z Lotaryngii i tez nienawidził Niemców. Gdy mnie zobaczył bardzo się zdziwił, myślał że dostałem się z reszta jednostki na statki transportowe, do obsługi dział. Po rozmowie zjedliśmy śniadanie, wykopaliśmy dół w którym się schowaliśmy. Co kilka metrów były podobne doły. Nagle pocisk wpadł w taki dół. Kilka jęków i czterech mężczyzn padło martwych. Znając front zorientowaliśmy się, że będą padać następne pociski. Postanowiliśmy uciekać. Po drodze dowiedzieliśmy się, że 6 km dalej jest przystań z której statkami są transportowani żołnierze do Rumunii. Ruszyliśmy we wskazanym kierunku. Na przystani stało kilka tysięcy ludzi. Wieczorem byliśmy na miejscu,  po zbadaniu sprawy chcieliśmy się oddalić, gdyż taki tłum był łatwym celem, a na statek było trudno się dostać. Naraz nadleciały trzy nieprzyjacielskie samoloty, ludzie zaczęli chować się gdzie się dało. Wskoczyłem do leja zrobionego przez bombę. Wskoczyło tam więcej osób. Wtem słyszymy spadające bomby, lecą prosto na nas. Jeden chowa się pod drugiego, były to straszne chwile, patrzę w górę, ale bomby spadały pod kątem i to nas uratowało. Dwie spadły 19 m od nas, a trzecia dalej. Należy przyznać, że rosyjscy piloci zrzucali bomby bardzo niecelnie, mimo wszystko było paru rannych i zabitych. Nagle do nabrzeża podpłynął statek desantowy, zaczęła się przepychanka, widziałem że nie mam szans dostać się do niego, więc stałem spokojnie na brzegu. Nagle huk, pocisk artyleryjski trafił prosto w ów statek. Stosy ciał ludzkich pływały po wodzie, ludzie konali w cierpieniach, na co i po co?

W chwilę później podpłynął do brzegu kuter rybacki, jednak nikt nie pchał się mając przed oczami niedawną eksplozję. Stwierdziłem teraz albo nigdy. Zaraz z kolegą dostaliśmy się jako ostatni kuter, dopiero teraz zauważyłem wszystkie niebezpieczeństwa jakie nam groziły. Była to mała jednostka, kuter rybacki z Darłowa wzięty na usługi wojska i przydzielony na Morze Czarne, Długi na 13 m, silnik 75 KM. Na kutrze było 29 pasażerów, 4 członków załogi, nawigator i kapitan, z którym się zaprzyjaźniłem. Na redzie stało kilka dużych okrętów, do których mniejsze przywoziły żołnierzy. O godzinie 21 wypłynęliśmy, szybkość 7 węzłów. Gdy płynęliśmy wydawało mi się, że opuściłem piekło, zapanowała taka cisza, bez bombardowania, strzelania. Mimo, iż czyhały na nas różne niebezpieczeństwa jak: samoloty, okręty podwodne, ścigacze, czuło się większe bezpieczeństwo niż na lądzie. Tymczasem zapadła noc. O 24.00 nasz konwój zaatakowały radzieckie ścigacze, jeden statek został trafiony, widzieliśmy jak płonął. Na szczęście nam się nic nie przydarzyło. Gdy rano zrobiło się jasno, zauważyliśmy że zostaliśmy zupełnie sami. Dopływaliśmy do portu docelowego którym była Konstancja. Gry przypłynęliśmy do portu wszyscy pasażerowie wyszli na brzeg, zauważyłem, że każdy był z innej formacji, oddziału. Z marynarki było nas tylko dwóch, Westfall i Ja z 33 jednostki przeciwlotniczej na Morzu Czarnym. Po przycumowaniu kutra do nabrzeża pożegnaliśmy się z kapitanem i poszliśmy szukać naszej jednostki która została przeniesiona z Krymu do Konstancji. Później wiele razy próbowałem odnaleźć naszego kapitana, lecz bez skutku. Po przyjściu do naszej jednostki czekał na nas ze łzami w oczach ten sam komandor, który wysyłał nas na front. Pytał jak tam było, gdyż sam nic nie wiedział. Zaraz po wkroczeniu Rosjan na Krym ewakuował się samolotem do Rumunii. Następnego dnia przybył do jednostki kolejny uciekinier z Krymu, mój kolega Zenek ze Śląska. Wydostał się, jak mówił ostatnim statkiem, podobno tej nocy Rosjanie zajęli cały Krym. 12 maja 1944 r. wzięli do niewoli prawie 30 tys. Niemców i sporo sprzętu wojskowego. Przez kilka dni mieliśmy wolny czas, wypoczywaliśmy, później spotkałem kolegów Leona i Rudolfa. Obaj byli w Sewastopolu, zamustrowani na statki. Rudolf na trzy tysięczniku, „Fryderyka” wiozący wojsko ze Sewastopola do Konstancji. Leon zaś dostał się na frachtowiec, który też wiózł wojsko, jakieś 2500 mężczyzn. Nasza trójka była bardzo zaprzyjaźniona, między sobą rozmawialiśmy po kaszubsku. Nowa jednostka mieściła się blisko portu, zaś oficerowie mieszkali w domach prywatnych. Dyscypliny nie było prawie żadnej, od czasu do czasu pełniło się wartę,  przed jednostką, bądź przed domem oficerów. Po pewnym czasie część kolegów przeniesiono do Grecji, zaś ja zostałem skierowany na statek (800 ton wyporności) MS „Engeran” port macierzysty Wiedeń. Załogę stanowili w ogromnej większości cywile, Kapitan był z marynarki handlowej, 6 żołnierzy, czterech do obsługi działa przeciwlotniczego, jeden do radiostacji i podoficer.

Życie na statku przebiegało spokojnie, jedzenie dobre, pod dostatkiem, przygotowywała je 33 letnia Rumunka. Był to najlepszy okres od chwili wyruszenia z Wiednia, lecz trwał od krótko. Zrobiliśmy tylko dwa rejsy do bułgarskich portów Do Warny i Burgas, są to jedyne porty jakie posiada Bułgaria, choć Rumunia nie ma dużo więcej- Konstancja, Galaz, Braila i Sulina. Po tych rejsach skierowano nas do Galaz, Gdzie dano cywilne ubrania, zrobiono zdjęcia i wystawiono cywilne książeczki marynarskie. Wszystko po to, ponieważ statek płynął do Grecji przez terytorium Turcji, przez które wojsko nie mogło przepływać, działo rozebrano i schowano pod pokładem. W ostatniej chwili przed odjazdem przyszedł rozkaz, aby mnie zastąpił Leon, ponieważ byłem niepewny polityczny z powodu volkslisty, wyjaśnił mi to mój dowódca, który był dobrym człowiekiem. Przeniesiono mnie do Konstancji, tam były kłopoty z jedzeniem, co tydzień nas ważono w celu ustalenia czy chudniemy.  Pewnej nocy, w połowie sierpnia stałem na warcie z kolegą Kamerem przed budynkiem, w którym mieściła się kancelaria i pokoje sztabu, od 24.00-2.00, noc była ciepła, bezwietrzna, nagle słyszymy warkot samolotów, chyba nadlatują nieprzyjacielskie samoloty, zwróciłem się do kolegi i nie zdążyłem wypowiedzieć tego, gdy posypał się grad bomb, jedna z nich spadła nieopodal nas, podmuch, który spowodowała powalił nas na kolana, a z budynku posypały się kawałki potłuczonych szyb, mojego kolegę odłamek trafił w palec, poszedł do szpitala, a tam mu go amputowano. Był to duży wojskowy szpital, leżeli na nim żołnierze przeważnie z Krymu. Żołnierze z naszej jednostki odbywali tam służbę na warcie 24 godz. Była to służba bardzo niewdzięczna, gdyż Rumuni kradli wszystko co się dało. Jedną zaletą służby w szpitalu było to iż można się było najeść do syta, natomiast w jednostce dostaliśmy suszone kartofle i co drugi dzień 2 gotowane jajka z których jedno było przeważnie cuchnące. W dzień po mojej nocnej warcie nalot powtórzył się. Jedna z bomb spadła przed samym wejściem do jednostki, lecz na szczęście był to niewypał. Pewnego dnia o 22.00 zarządzono alarm, wszyscy dostali pełne uzbrojeni, po 120 naboi i po 2 granaty, oraz zostali rozprowadzeni po posterunkach, gdzie mieli pilnować, w razie niebezpieczeństwa zaraz strzelać. W drodze na posterunek dowiedziałem się że Rumunia skapitulował. Noc minęła spokojnie, zaś rano przydzielono nas do wożenia różnych rzeczy wojskowych, amunicji, broni. Przydzielono mnie do palenia mundurów i bielizny wojskowej. Zaś Rudolf palił tajne dokumenty przywiezione z Krymu. Część rzeczy spaliliśmy a resztę rozdaliśmy ludności gdyż szkoda było nam palić takie dobre przedmioty. Rumuni kłócili się, bili się o te ubrania i bieliznę, chociaż nasze władze to widziały nie reagowały. Kolega Kierszke z Gdyni, napakował sobie cały worek takich rzeczy, nie wiem czy przydały mu się się później. Z kantyny można było wziąć co się dało z wyjątkiem alkoholu. O godzinie 17.00 przyszedł bosman i kazał resztę zostawić i szybko biec do portu, gdyż o 18.00 nie może być żadnego żołnierza w Konstancji. Drogę do portu przebyliśmy w 20 min. i wskoczyliśmy na pierwszy statek, marynarz zaprowadził nas do kabin, tam zostawiliśmy nasze rzeczy i wyszliśmy na pokład. Gdy byliśmy na pokładzie Rudolf zauważył naszego dowódcę zresztą żołnierzy na innym statku, koniecznie chciał no nich iść, ja odmawiałem, wolałem tam zostać. On odszedł na drugi statek. Naszej rozmowie przysłuchiwał się pewien marynarz, podszedł do mnie i zaproponował, byśmy się zaprzyjaźnili, ponieważ on też zostawił swój oddział i został sam, ja na to chętnie przystałem i miałem nowego kolegę. Który z nas zrobił lepiej, Rudolf czy ja nie wiem, po wojnie spotkaliśmy się się on dostał się do niewoli radzieckiej ale w domu był dwa tygodnie wcześniej. Mój nowy kolega pochodził z Niemiec, z małej wsi koło Dortmund, nazywał się Willi Gobel, urodził się w 1920 r., do wojska poszedł na ochotnika, aby dostać się do marynarki wojennej, lecz Hitlera nienawidził, był odważny, przedsiębiorczy ale i dobrym kolegą. O 18.00 w porcie nie miało być żadnego statku, w innym przypadku zostałby internowany. Nad ranem byliśmy w Warnie w Bułgarii, lecz do portu nie pozwolono wejść i cała flota stała na redzie. W południe przypłynęły motorówki i kazali wszystkie okręty ustawić w jednym miejscu, a następnie załogi zwieziono na ląd, ze sobą można było zabrać tylko rzeczy osobiste. Gdy załogi były na lądzie, wówczas okręty podwodne zatopiły nasze okręty i flota czarnomorska przestała istnieć. Za zezwolenie nam zejścia nam na ląd Bułgaria otrzymała trzytysięczne frachtowce. Zebrano nas na placu, po czym odczytano listę żołnierzy, którzy wrócą pociągiem do Niemiec. Po odczytaniu listy podszedł do mnie jeden żołnierz i zapytał o moje imię i nazwisko, wówczas zapytał skąd pochodzę, odpowiedziałem że z Wielkiej Wsi, a on powiedział że jest z Mechelinek – Klemens Melcer, jego matka Otylia, prosił mnie ponieważ nie jechał transportem do Niemiec w razie gdyby nie wrócił z wojny, powiadomić rodzinę że go tam spotkałem. Po wojnie zadanie wykonałem, on jednak nie wrócił z wojny. Szukałem w Bułgarii Rudolfa, jednak nie odnalazłem go. Po dwóch dniach wyjechaliśmy pociągiem towarowym z Warny. W połowie drogi między Warną a Sofią, pociąg zatrzymał się i kazano nam wyjść. Po wyjściu żołnierze Bułgarscy maszerowali z nami za miasto gdzie był wydzielony duży plac, około pół hektara, ogrodzony drutem kolczastym. Tam nas zamknięto i pilnowano, gdy pytaliśmy, dlaczego, odpowiadali, że są potrzebne wagony na kilka dni. W obozie dano nam worki marynarskie, lecz mojego nie znalazłem, wówczas przywłaszczyłem sobie inny. Przebywaliśmy pod gołym niebem, a spaliśmy na ziemi. Po pewnym czasie zaczęli przychodzić ludzie miejscowi i handlować przez płot. Zamienialiśmy ubrania i inne rzeczy na żywność, której nie dostawaliśmy przez dwa dni. Największą wartość miały buty, o które było bardzo trudno, nawet wojsko nie miało dobrych butów. Była tam straszna bieda, było dużo owoców, jak arbuzy, winogrona, ludzie tamtejsi byli bardzo uczciwi, gdy daliśmy im pieniądze, to przynosili nam chleb, nie było przypadku oszustwa. W dzień było ciepło, lecz nocą się marzło, spaliśmy po dwóch pod jednym kocem na ziemi. Trzeciego dnia przyprowadzili do obozu część uciekinierów. Niektórzy uciekali. Od tego dnia co noc znikało kilka żołnierzy, strażnicy byli w porządku, gdyż przy ucieczce strzelali tylko pod nogi. Mój kolega Willy bardzo namawiał mnie do ucieczki, lecz nie chciałem się zgodzić, proponowałem mu, żeby znalazł innego kolegę do ucieczki, lecz on tego nie zrobił. Na ucieczce mi nie zależało, gdyż tej wojny już dosyć przeżyłem. Po długich rozmowach i przemyśleniach zgodziłem się i przedstawiłem swój plan, który polegał na przekupieniu wartowników i opuszczeniu obozu w środku dnia, bez żadnego ryzyka postrzelenia, jednak muszę przyznać że sam nie wierzyłem że to się uda. Mój kolega był zaskoczony tak prostym, a zarazem doskonałym planem. Najpierw zaopatrzyliśmy się w mapę miasta i sprzedaliśmy wszystkie zbędne rzeczy, koc, marynarski mundur, gruby sweter i bieliznę. Koc mocno zwinąłem, a resztę schowałem do chlebaka, sam byłem ubrany w letni mundur tzw. khaki. Dla wartowników na przekupienie  przygotowaliśmy parę butów i dwa koce, zaś za sprzedaną resztę otrzymałem 9 000 lei, a Willi miał też koło tego. Był to czwarty dzień naszego pobytu w obozie i nie dostaliśmy nic do jedzenia z wyjątkiem tego co kto uhandlował, Z tymi co zostali w obozie nie wiem co się stało, lecz dużo uciekło. W nocy jeszcze dużo myślałem o naszej ucieczce. W południe następnego dnia wszystko przygotowaliśmy i poszliśmy do bardzo wysokiej o tej porze kukurydzy. Przeszliśmy przez kukurydze na druga stronę pola, tam napotkaną kobietę wypytaliśmy o drogę do najbliższej stacji kolejowej. Poczekaliśmy aż się ściemni, następnie poszliśmy na stację. Tam znowu musieliśmy ukrywać się w krzakach. Willy został z bagażami, zaś ja poszedłem na stację zapytać o najbliższy pociąg do stolicy Sofii. Najszybciej miał jechać pociąg towarowy odjeżdżał o godzinie 23.00, zawiadowca był bardzo miły, pokazał nawet gdzie się zatrzyma. Gdy pociąg się zatrzymał, niepostrzeżeni przez nikogo wskoczyliśmy do budki hamulcowej. Gdy przybyliśmy do Sofii, było jeszcze ciemno, wyszliśmy z budki i weszliśmy do pierwszego wagonu towarowego, który stał na sąsiednim torze i przeczekaliśmy do rana. Rano wyruszyliśmy na miasto w poszukiwaniu dworca osobowego, gdyż przyjechaliśmy na bocznicę. Na dworcu głównym oddaliśmy nasze bagaże na przechowanie i wyruszyliśmy coś zjeść. W mieście było dużo wojska niemieckiego i panował ogólny nieład, nie było ani jednego żandarma na nasze szczęście. Weszliśmy do pierwszego baru mlecznego, tam najedliśmy się do syta, zjedliśmy zupę, kilka bułek z masłem i wyruszyliśmy dalej na miasto, gdzie kupiłem zegarek za 4 000 lei, zostało mi jeszcze 5 000, więc trzeba było opić nowy nabytek. Gdy szukaliśmy restauracji spotkałem kolegę z kursu przeciwlotniczego Ottona Sraudewiga z Berlina, który się do nas przysiadł. Weszliśmy do restauracji, zjedliśmy obiad, wypiliśmy butelkę najlepszego wina, kosztowało to mnie 600 lei. Po obiedzie, ponieważ było już ciemno poszliśmy do parku, tam każdy położył się na swojej ławce i przespaliśmy noc. Gdy rano wstaliśmy poszliśmy do baru na śniadanie, potem spacerowaliśmy po mieście. Następnie znowu do baru na obiad, przy którym trochę popiliśmy i wyszliśmy na ulicę, na której stała bryczka. Wpadliśmy na pomysł by pojeździć po mieście, jeździliśmy do ciemnego wieczora. Woźnica dzięki nam dobrze zarobił, gdyż wzięliśmy 1/2 litra wódki, które nam wypił, a przy okazji zwiedziliśmy miasto które jest dosyć stare - wąskie ulice, dużo drewnianych domów. Trzeciego dnia znowu łaziliśmy po mieście, takie życie nawet nam się podobało, lecz musiało się to kiedyś skończyć z  powodu braku pieniędzy. Moi koledzy bardzo lubili popić, ja trzymałem rękę na pulsie. Gdy trzeba było coś załatwić po niemiecku robił to Willi, po mieście kręciło się dużo żołnierzy niemieckich jak my, byli nawet oficerowie, lecz jeden na drugiego nie zwracał uwagi. Pewnego razu gdy spacerowaliśmy ulicą, przed domem siedziała staruszka i powiedziała, że widziała nas wczoraj. A dzisiaj znowu tu jesteście, jeśli macie czas to zapraszam was do mojego domu, porozmawiamy. Mieszkanie było bogato umeblowane, podała prawdziwą kawę oraz ciastka, wyglądała na bardzo inteligentną kobietę w wielu 55 lat. Myślałem sobie, masz babo chyba jakiś w tym cel, żeby nas poprosić do porządnego mieszkania. Okazało się bardzo rozmowna, była ciekawa co robimy w Sofii, skoro cały dzień łazimy po mieście, odpowiedzieliśmy że jesteśmy uciekinierami z Rumunii do ojczyzny i nie wiemy, co dalej robić. Okazało się, że Pani ta była pracownikiem niemieckiej ambasady, ostrzegła nas jeśli chcemy wrócić do ojczyzny powinniśmy się pośpieszyć, gdyż w ciągu najbliższych trzech dni Bułgaria podobnie jak Rumunia skapituluje. Martwiła się bardzo, ponieważ jej syn studiowała na uniwersytecie we Wiedniu i nie wiedziała co się z nim dzieje, a karty nic jednoznacznie nic nie mówią. Skoro dowiedzieliśmy się że umie kłaść karty, więc prawie zmusiliśmy ja by nam układała. Williemu i mi wyszło, że szczęśliwie wrócimy do domu, zaś Sraudewig miał uważać, gdyż grozi mu niebezpieczeństwo i miała rację, tydzień później zginął raniony odłamkiem bomby. Chcieliśmy jeszcze u niej zostać, lecz zaczęli przychodzić studenci, których uczyła niemieckiego i musieliśmy pójść na dworzec, tam zauważyłem porucznika Szmucę, tego u którego byłem podkomendnym na Krymie. Chciałem się ukryć, lecz nie zdążyłem, gdyż mnie zauważył i zawołał. Bardzo się zdziwił, że przeżyłem i udało mi się uciec z tego piekła, zaś on za walki na Krymie otrzymał krzyż waleczny, pytał jak się dostałem. W dużym skrócie mu wszystko opowiedziałem, mówiłem także że chce wrócić do Niemiec, lecz nie wiem jak. On powiedział że o 21. odjeżdża specjalny pociąg z wojskiem do Niemiec, lecz aby się do niego dostać trzeba być zarejestrowanym, podał ulicę i numer oraz wskazał kierunek. Miał jeszcze prośbę, żeby mu pomóc przy wnoszeniu walizek dwóch kobiet, które z nim pojadą. Odebraliśmy swoje rzeczy z przechowalni i zgłosiliśmy się pod wskazany numer. Tam nas zapisano i kazano być o 21 na dworcu. Willi i ja mieliśmy jeszcze dużo pieniędzy, więc poszliśmy do miasta wydać je. Kupiłem walizkę, 3 półlitrówki i dwieście papierosów. Po zakupach poszliśmy na dworzec, na którym czekał już porucznik ze swoimi paniami. Każda z nich miała pleciony kosz ważący około 50 kg i po jednej mniejszej walizce. Gdy pociąg podstawiono podałem porucznikowi te walizki i kosze przez okno i doszedłem do kolegów, gdyż nie chciałem przez całą podróż obskakiwać jego pań. Więcej go nie widziałem. O 22..00 wyjechaliśmy z Sofii, o 2.00 pociąg stanął w polu, jak się okazało tory były zaminowane. Dobrze że nie wylecieliśmy w powietrze. Po pewnym czasie ustawiono nas w kolumnę (około 600 żołnierzy) i ruszyliśmy w drogę która miała wynosić 12 km, tam miał czekać następny środek lokomocji. Przed drogą trzeba było pozbyć się bagażu, z walizki wszystko przepakowałem do chlebaka, wziąłem jedną półlitrówkę, dwie wypiliśmy. Nastąpił wymarsz. Co jakiś czas ktoś zostawał w tyle. Po paru kilometrach zdecydowaliśmy że dalej nie pójdziemy, lecz zostaniemy. Oni zgodzili się na to, usiedliśmy w rowie, przyłączyło się do nas jeszcze sześć osób, było nas dziewięciu. Następnego dnia w południe zauważyliśmy jadącą kolumnę ciężarówek a przed nią samochód osobowy, który się przy nas zatrzymał, wysiadł z niego major i zapytał co my tu robimy, Willi opowiedział całą przygodę, on kazał nam wsiąść do ciężarówek i pojechaliśmy. Była to zmechanizowana grupa składająca się z kilku ciężarówek ciągnących działa i kuchnie polową, oni też uciekli z Bułgarii. Na noc zatrzymaliśmy się w wiosce, samochody stały na podwórku u chłopa. Zrobiono apel i rozstawiono warty. Nasza dziesięcioosobowa grupa była całkowicie zwolniona od wszystkich obowiązków. Po kolacji z dwoma kolegami poszliśmy rozejrzeć się po wsi i trafiliśmy na restaurację. Siedziało tam paru cywilów. Był tam jeden rodzaj wódki „Śliwowica” ponieważ z Willim mieliśmy jeszcze trochę lei kupiliśmy wódkę. Dosiedli się do nas cywile z restauracji i razem wypiliśmy to. Noc spędziliśmy u jednego gospodarza, zaś rano konwój ruszył w drogę, która wiodła po terenie górzystym i była bardzo uciążliwa. W drodze jeden z jadących dostał atak padaczki, bardzo się przestraszyłem, myślałem że umiera, lecz jego koledzy znali go, wiedzieli że za chwilę wszystko przejdzie. Wieczorem dojechaliśmy do lasu, tam zamaskowaliśmy samochody. Po kolacji zrobiono zbiórkę i ogłoszono że Bułgaria skapitulowała. Żołnierzy, których po drodze zbierano mieli służyć do zwalczania partyzantki w Jugosławii. Po zbiórce postanowiliśmy uciekać, gdyż zgodzić się na to, co mówił dowódca to samobójstwo. W nocy wymknęliśmy się. Szliśmy całą noc, gdy zaczęło świtać schowaliśmy się w kukurydzy, najedliśmy się jej, gdyż bardzo dokuczał głód. Szliśmy polami i łąkami, orientowaliśmy się według słońca, zaś nocą według gwiazd. Nie szliśmy szosą, gdyż baliśmy się złapania, a za dezercję groziła śmierć, widziałem taki przypadek na własne oczy.

Żołnierz uciekł z aresztu, po dwóch tygodniach go złapali, a po paru dniach rozstrzelali. Pocieszającym był fakt, że nie znali naszych nazwisk. Po dwóch nocach marszu następnego dnia rano schowaliśmy się ponownie w kukurydzy aby się przespać, nagle przyjechał chłop z kobietą po kukurydzę wozem zaprzęgniętym w dwa woły. Gdy do nich podszedłem bardzo się przestraszyli, lecz po chwili się z nimi dogadałem. Pytałem o najbliższe miasteczko, powiedział że trzeba iść szosą 20 km pieszo. Miasto nazywało się Nish. Bardzo się ucieszyliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę. W chwilę później doszliśmy do szosy, na szczęście jechał autobus, zatrzymałem go i wsiedliśmy. Kierowcą był żołnierz, zaś w autobusie siedziało kilku cywilów. Na pierwszym przystanku w mieście wysiedliśmy i weszliśmy do sklepu spożywczego żeby się pożywić, lecz ekspedientka nie chciała przyjąć bułgarskich pieniędzy, tylko niemieckie, których nie mieliśmy. Traudewig wówczas zdjął swoja marynarkę i chciał ją sprzedać, ona z nią poszła na zaplecze, skąd przyszła z dwoma mężczyznami którzy zapłacili za nią 600. Nie znając wartości ich pieniędzy przystaliśmy na to, lecz wkrótce przekonaliśmy się, że zrobili nas w konia, gdyż kupiliśmy zaledwie 6 bułek i parę cukierków. Ledwie zdążyliśmy zjeść ogłoszono alarm, posypały się bomby, rozbiegliśmy się w różne kierunki. Pobiegłem za ludźmi którzy uciekli do schronu. Tam znalazł się tylko jeden w mundurze, reszta to cywili. Po alarmie wyszedłem na ulicę i zacząłem szukać kompanów, jechała ciężarówka i zbierała trupy, następnie sanitariuszka opatrywała rannych. Zapytałem żołnierzy dokąd idą, dowiedziałem się, że jest tam dom, w którym spotykają się żołnierze którzy musieli uciekać, poszedłem z nimi. Przed tym domem w bramie stał Willi, gdy się zobaczyliśmy bardzo się ucieszyliśmy, Willi oznajmił mi, że Otto nie żyje, opowiedział mi jak to się stało. Po pierwszej bombie obaj zaczęli razem uciekać, lecz Willi biegł szybciej, co chwilę oglądając się, w pewnej chwili spadła bomba i Otton zginął. Po nalocie szukał mnie. Tam przekonałem się, że Willi jest naprawdę dobrym kolegą. Wieczorem dostaliśmy prowiant, lecz przy jego odbiorze musieliśmy podać swoje nazwiska, gdyż musieli rozliczyć się z żywności. Willy podsunął mi swój plan. A mianowicie dostać się do Niemiec, a tam jest dużo gospodarstw, schować się u jego narzeczonej, a ona będzie donosiła żywność. Nie zgodziłem się z tym. Następnego dnia miał odjechać pociąg do Niemiec, ponieważ dworzec był całkowicie zbombardowany, pociąg nie odjechał. Zaś my po śniadaniu i otrzymaniu prowiantu ruszyliśmy do najbliższej odległej stacji odległej o kilkanaście kilometrów. Po godzinie marszu zaproponowała odpoczynek, gdyż czuliśmy się bardzo zmęczeni. Willi ucieszył się z tego, to samo chciał zaproponować. Usiedliśmy przy łownej drodze na Belgrad i czekaliśmy na okazję. Nagle zobaczyliśmy znowu zmotoryzowaną jednostkę, na czele której jechał samochód osobowy z kilkoma oficerami. Zatrzymali się przy nas i dokładnie wypytali, Willi tłumaczył. Była to większa jednostka od poprzedniej, z której uciekliśmy. W skład konwoju wchodziło kilka ciężarówek z działami dużego kalibru, barakowóz, piekarnia, lekarz i sanitariuszka. W porze obiadowej dowódca zarządził postój. Rozstawili warty i czekaliśmy na wieczór. Gdy się ściemniło jechaliśmy dalej, lecz bardzo uważnie, ponieważ były tam oddziały partyzanckie. Rano zatrzymaliśmy się w lesie, nikomu nie zezwolono wychodzić z lasu, ponieważ krążył nieprzyjacielski samolot zwiadowczy. Wieczorem ruszyliśmy w dalszą drogę. O północy zaatakowali nas partyzanci, zaskoczyli nas zupełnie. W pierwszej serii padł nasz oficer jadący motorem. Niemczy szybko się zorientowali w sytuacji i rozpoczęła się wymiana ognia, trwająca około dwóch godzin. Z Willim nie braliśmy w tym udziału, ponieważ nie mieliśmy z czego strzelać, całą walkę przeleżeliśmy w rowie. Po walce nasze straty wynosiły: 7 zabitych i paru rannych, Straciłem zegarek przy wyskakiwaniu, zahaczyłem o coś. Po walce zebraliśmy rannych i zabitych, i ruszyliśmy dalej. Jednostka miała rozkaz stawić się we Wiedniu. Rano dojechaliśmy do Belgradu, przed miastem zatrzymała nas żandarmeria, przeszukali wszystkie samochody, nas dwóch wzięli do baraku, było tam już dziesięciu takich jak my. Kazano nam czekać na przyjazd samochodu, który zabierze nas do miasta. Jednostka pojechała dalej. Samochód zawiózł nas do miasta przed kilkupiętrowy budynek. Sierżant zabrał nas na zaplecze, gdzie mieściła się kancelaria, spisano nas i wręczono karty żywnościowe. Po wyjściu z budynku dano nam śniadanie. Był to hotel pełen wojska z Grecji. Dla 12 nie było łóżek, więc spaliśmy na korytarzu. Na miasto mogliśmy wychodzić po dwóch. Belgrad był zupełnie innym miastem niż Sofia. Było to miasto nowoczesne i bardzo duże, szerokie ulice i dużo skwerów. W mieście porządek trzymało wojsko. Trzeciego dnia wymaszerowali z nami na miasto, było nas kilka tysięcy. Zakwaterowali w barakach nad Dunajem, spaliśmy na słomie. Następnego dnia szukano marynarzy na jednostki pływające po Dunaju, potrzebowali 50 ludzi, Willi namawiał mnie, żeby się zgłosić, lecz ja nie chciałem. Kilku zgłosiło się na ochotnika, resztę wybrano przymusowo. Pozostałych stworzyli oddzielną grupę liczącą około 500 osób. Co dzień odsyłano po kilki na front, lub do walki z partyzantami. Po kilku dniach pozostałych zaprowadzili na dworzec kolejowy i wpakowali do wagonów bydlęcych bez dachów, do każdego 35, wagonów było 16. Podróż trwała bardzo długo, docelowym miejscem był Wonen – Minitz W Niemczech. Cały dzień spędziliśmy na bocznicy w Budapeszcie, na trasie między Budapesztem a Wiedniem transport zaatakowały radzieckie samoloty, pociąg stanął w polu, zaś żołnierze uciekali gdzie się dało. Około 1,5 km od torów była wioska, tam otrzymaliśmy chleb, byliśmy bardzo głodni,. Przez całą podróż nie dostaliśmy jedzenia. Ludzie byli dla nas bardzo życzliwi, prosili nas do mieszkań, lecz my musieliśmy biec z powrotem, żeby pociąg nie odjechał. Gdy samoloty odleciały wsiedliśmy do pociągu i pojechaliśmy dalej do Wiednia. W wagonie dzieliliśmy się przyniesionym chlebem na 33, starczyło dla wszystkich. We Wiedniu mieliśmy jeden dzień przerwy w jeździe. Kierownik pociągu starał się wszędzie o chleb dla wszystkich, gdyż głodowaliśmy, lecz nigdzie nie zdobył. Gdy nie zdobył, wszystkich przepraszał za taki stan rzeczy. Ostrzegał jednak przed kradzieżą, jeśli kogoś złapaliby na gorącym uczynku to będzie postawiony przed sąd wojskowy, a każdy chciałby tego uniknąć. Willi ciągle prosił mnie żeby zbiec, ale ja odmawiałem, nie chciałem ryzykować życiem. Radziłem mu żeby sam próbował, lecz on nie chciał sam. Przez to pokłóciliśmy się i nie rozmawialiśmy ze sobą aż do wyjazdu z Wiednia. Z Wiednia jechaliśmy przez Czechosłowację do Lipska. Nad ranem byliśmy w Lipsku, bardzo zmarznięci po zimnej nocy w otwartych wagonach, spaliśmy na podłodze. Gdy pociąg się zatrzymał wszyscy wyskoczyli na peron, aby się rozgrzać. Jeden żołnierz wpadł pod pociąg elektryczny i zginął na miejscu. Po krótkim postoju ruszyliśmy dalej przez Magdeburg do Wonen – Munitz. Po dziesięciu dniach jazdy byliśmy na dworcu docelowym, na którym spotkałem Albina z Jastarnii i Alojzego z Kuźnicy, znaliśmy się z rodzinnych stron. Ten pierwszy, ponieważ miał padaczkę został zwolniony z wojska i jechał do domu, więc dałem mu zbędne rzeczy, żeby oddał matce, za tą przysługę oddałem mu bieliznę i sweter marynarski. Były to rzeczy, które zabrałem z obozu w Bułgarii, lecz w domu nic z tego nie miałem, po wkroczeniu Rosjan zabrali wszystko. W Wonen – Munitz byliśmy tydzień, mieszkaliśmy w barakach przez cały czas nic nie robiliśmy. Po tygodniu zaczęto nas rozsyłać do różnych jednostek, mnie, Williego i jeszcze pięciu na wyspę Sylt. Pierwszy etap podróży przejechaliśmy w pociągu i kończył się w Hamburgu. Pieczę nad nami trzymał st. marynarz, który w Hamburgu zarządził dwudniowy postój, o wyznaczonej godzinie mieliśmy się spotkać na dworcu. Ledwie zostaliśmy sami, Willi znowu namawiał do ucieczki i tym razem odmówiłem. Noc spędziliśmy na dworcu, zaś w dniu spacerowaliśmy po mieście, które było w 60% zniszczone. Umówionego dnia o umówionej godzinie wszyscy, co do jednego spotkali się na dworcu i ruszyliśmy w dalszą  drogę. Po przybyciu do jedynego miasta na wyspie Sylt Westerlandu skierowano nas do odległej o 6 km wioski Dikjen – Dul. Westerland jest bardzo ładnym miastem, prawie same hotele i domy wczasowe, zaś w wiosce Dikjen – Dul samo wojsko, pracujący tam cywili dojeżdżali z miasta. W tej wiosce byliśmy dwa dni, w czasie których spotkałem mojego kuzyna Franciszka oraz Józefa i Jerzego, wszyscy z mojej rodzinnej wioski. Po dwóch dniach zostałem przydzielony z Willim na sam koniec wyspy do wioski Hornom, lecz sztab i biura zostały w Dikjen – Dul, odległego o 16 km. Jedynym obowiązkiem w nowym miejscu zakwaterowali a były warty nad brzegiem morza. Po kilku dniach pobytu Willi zachorował na malarię i poszedł do szpitala, który parokrotnie odwiedziłem. Po wyjściu ze szpitala otrzymał 14-dniowy urlop wypoczynkowy. Przed wyjazdem dał mi wszystkie swoje rzeczy przechowanie. Po urlopie on nie wrócił, myślałem pewnie się ukrywa. Po miesiącu patrzę a Williego prowadzą dwaj żandarmi, przyszli z nim do mnie po jego rzeczy. Zapytałem go jak to się stało, odpowiedział, że spacerował z narzeczoną po mieście i napotkał żandarmów, a że urlop dawno się skończył, zabrali go ze sobą. Po kilku dniach był sądzony, dostał 6 tygodni kompanii karnej, a potem na front do Czechosłowacji. W ten sposób rozstaliśmy się, był dobrym kolegą i mile go wspominam, czy przeżył wojnę tego nie wiem, gdyż więcej się nie spotkaliśmy. Starałem się o urlop, gdyż wyszło zarządzenie kto był do 9 maja na Krymie może ubiegać się o urlop, ponieważ byłem do 11 więc miałem szansę otrzymać go. Dostałem upragniony urlop do 11 do 28 listopada 1944 roku. Cały urlop spędziłem w domu, zaś po 14 dniach stawiłem się do jednostki, w której nastąpiły ogromne zmiany. Niektórych przydzielono do obrony wyspy, innych na okręty, zaś mnie do Marynarki Rezerwy Obronnej. Prawdę mówiąc nie byłem z tego zadowolony. Na wyspie oprócz Williego miałem jeszcze jednego kolegę, Stefan z Chłapowa. Jego przydzielono do obrony wyspy i wysłano do Holandii w której batalion został zdziesiątkowany w strasznej walce. On też poległ. Przydzielono mnie do wioski na wyspie Pua – Kent, gdzie poznałem nowego kompana, Polaka z Torunia – Wilman. Rozmawialiśmy ze sobą po polsku. Mieszkaliśmy w ośrodku wczasowym z cywilami, naszym obowiązkiem były warty nad brzegiem morza. Wigilie przeżyliśmy dosyć uroczyście, lecz w sylwestra przypadła mi służba do 22.00 do 24.00 przy reflektorze umieszczonym na górce do oświetlania nieprzyjacielskich samolotów. Noc była spokojna, odmawiałem sobie głośno różaniec, nagle przyszedł oficer zameldowałem mu, zapytał czy jestem katolikiem, potwierdziłem, powiedział, żebym dalej odmawiał. Na początku stycznia 1945 przenieśli nas do Rantum, gdzie naszym zadaniem było kopanie rowów przeciwczołgowych. Każda drużyna dostała plan wykonania odpowiedniej ilości metrów, ponieważ nasza grupa była pracowita, więc określone zadanie szybko wykonaliśmy. Mieszkaliśmy w barakach, a ponieważ była tam zima, więc przemarzliśmy. Pod koniec stycznia cały batalion odkomenderowali do miasta Leer, koło portowego miasta Emden, skąd przeniesiono nas 19 km dalej na szkolenie polowe do wsi Raudewik i Westrauderfon. Razem z Wilmanem skierowano nas do szkoły. Za wioską było dużo nieużytków, tam uczono nas kopania rowów przeciwczołgowych, strzelania do czołgów, lecz zauważało się, że nasi dowódcy nie czynią tego z dużym zaangażowanie, oni też byli przekonani, że wojna niedługo się skończy. Na początku marca na apelu podano, ze wszyscy żołnierze urodzeni od 1905 do 1920 zostają skierowani na kurs sygnalizacyjny kodem flagowy i morsa do Flansburga. Następnego dnia dostaliśmy prowiant i odjechaliśmy. Jechaliśmy cały tydzień. Całymi dniami staliśmy na stacjach, najtrudniej było z jedzeniem, gdyż po wyjeździe otrzymaliśmy prowiant tylko na jeden dzień, a podróż się przedłużała, po spożyciu tego co mieliśmy nastąpiła głodówka .Na jednej stacji koledzy przynieśli dwa kloce sera i bańkę mlek, podzieliliśmy to na wszystkich. Na innej stacji prosiliśmy ludzi o chleb, kartofle. W ten sposób jakoś przeżyliśmy. W czasie jednego postoju widzieliśmy cały czas transport uciekinierów z Prus wschodnich, wynędzniali, brudni, sami sobie taki los zgotowali. Po tygodniu dojechali z nami do Flansburga – Narwik, były tam szkoły marynarki wojennej, szkolili tam marynarzy w różnych specjalnościach. Nas uczono kodu flagowego i reflektorami w specjalnie do tego przystosowanych halach. Większość czasu spędzaliśmy w schronach, gdyż prawie cały czas nadlatywały samoloty zrzucające bomby. 8 kwietnia 1945 roku wymaszerowali z nami z Flansburga nad Morze Północne. Droga liczyła około 60 km, cały ten odcinek przebyliśmy pieszo i to z całym rynsztunkiem, łącznie z karabinem. Na przystani czekał nas statek i przywieziono nas na wyspę Fóhr do miasta Wyk, w którym zakwaterowano nas w ośrodku wczasowym.  O wojnie nic tam nie wiedzieliśmy. Panował zupełny spokój i cisza. Naszym dowódcą był kapitan rezerwy, który nie interesował się naszymi ćwiczeniami, jako przykład może posłużyć następujące wydarzenie. Dowódca drużyny kazał paść na ziemię, wszyscy padli, lecz gdy kazał wstać nikt nie reagował. Wstaliśmy gdy prosił nas o to. Przeważnie dowódczy z całym plutonem maszerowali za miasto żeby odpoczywać, bo nie wiadomo co będzie. Mogliśmy tylko narzekać na jedzenie, które było bardzo złe, na obiad odstawaliśmy 3 ziemniaki w mundurkach i bochenek chleba na czterech. Czasem chodziliśmy do wioski prosząc o żywność. Ziemia była dobra, wsie wyglądały zamożnie, wyspa była 20 km długości i 16 km szerokości, należała do Danii. W jednej wiosce poznaliśmy małżeństwo staruszków, zaoferowaliśmy im swoją pomoc, na którą chętnie przystali. W każdej wolnej chwili chodziliśmy do nich pomagać. W zamian otrzymywaliśmy kolację. Staruszek był człowiekiem spokojnym, cichym, ale jego żona była bardzo rozmowna i lubiła politykować, nie znosiła Hitlera. Mieli dwóch synów, lecz jeden poległ na wojnie, a o drugim nic nie wiedzieli. Pewnego razu gdy przyszliśmy, powiedziała że ma dobra nowinę, Hitler nie żyje, lecz prosiła żeby jej nie wydać. 1 maja 1945 roku wszystkie wojska stawiły się na wyspie, gdzie odbyła się uroczysta akademia. Pierwszy zabrał głos komandor z innej jednostki i oznajmił że Hitler nie żyje, lecz władzę przejął admirał Donitz i wojna trwa dalej, dodał od siebie: "może to i dobrze że Hitler nie żyje, szkoda tylko ludzi którzy giną, dalsza wojna jest bezcelowa”. Po tych słowach w szeregach oficerów nastąpiło poruszenie, niektórzy krzyczeli że opowiada brednie. W naszej jednostce wszyscy się bardzo cieszyli ze śmierci Hitlera. Nie kazano nam już nawet ćwiczyć, trzymaliśmy tylko wartę według kolejności.

Przyszedł ten szczęśliwy dzień – 9 maja 1945 roku. Wśród żołnierzy panowała ogromna radość. Pod koniec maja przyjechali Anglicy i każdego kontrolowano, zabierali nawet zegarki. Po kontroli wywieźli wszystkich na ląd w różne strony. Trafiłem do miasta Bransbutel nad morzem Północnym. Tam nasza grupa wykonywała dwie prace. Część przydzielono do pomocy w gospodarstwach, zaś reszcie, w której byłem przydzielono do konserwacji i remontu jachtów w pobliskiej przystani. W mojej grupie był student z Wrzeszcza. Tam pracowaliśmy 2 tygodnie, jedzenie dobre, w niedziele dostawaliśmy nawet po kawałku ciasta. Na początku lipca przyszło pismo w którym informowano, kto uważa, że jest polakiem, ma zgłosić się. Z naszej grupy zapisało się trzech. Po kilku dniach przyjechał samochód i nas zabrał, jeździli z nami po wszystkich obozach i zabierali z nich takich jak my. W Westerhower zabrali wszystkich Polaków z wojska niemieckiego, było nas kilka tysięcy. Spotkałem tam kilku kolegów z rodzinnych stron. Najwięcej było tam Ślązaków. Po kilku dniach rozwieźli nas do gospodarzy w grupach 200 osobowych. Mnie zawieźli do wsi Garding koło Muzom. Rolnicy tamtejsi zajmowali się głównie hodowlą była, a żyli z mleka, zaś 10 km dalej były pola uprawne, uprawiano bób, kapustę, groch, żyto i ziemniaki. Z  Romanem zaczęliśmy uprawiać handel kapustą i ziemniakami dla całej kompanii, pieniędzy mieliśmy sporo, każdy otrzymywał dziennie jedną markę, lecz gospodarze nie chcieli sprzedawać ziemniaków, tylko wymieniać na cukier. W sierpniu gospodarz poprosił o jednego pracownika do pomocy na gospodarstwie, więc się zgłosiłem. Pierwszą noc spałem w stodole, zaś następne już w pokoju na łóżku pod pierzyną. Przeprowadziłem się do gospodarza, lecz z kompanii się nie wymeldowałem, gdyż  nie chciałem zostać tu na stałe. Mój przydział żywnościowy pobierał Roman Willman. Czasami mnie odwiedzał. Moi gospodarze mieli trzy konie i dwie krowy, pole mieli blisko domu, gdy do nich przyszedłem, żyto i pszenica były już zebrane w stodole, na polach została jeszcze kapusta, groch i bób. Ludzie do których trafiłem okazali się bardzo miłymi, mieli czworo dzieci, ich najstarszy syn w styczniu został powołany do wojska i od tego czasu nic nie wiedzieli o nim. Martwili się bardzo. Jedzenie dostawałem bardzo dobre, gdy pracowaliśmy na polu zawsze ktoś przynosił mi drugie śniadanie. Pod koniec września Roman poinformował mnie, że nasza grupa wyjeżdża. Pożegnałem się z gospodarzami choć przyszło mi to bardzo trudno. Proponowali mi, żebym został u nich na stałe. Nie zgodziłem się, ponieważ w domu czekała na mnie matka i siostry. Przy pożegnaniu kobieta dała mi 100 marek, nie chciałem przyjąć, lecz tak prosiła żebym wziął. Prosiłem o kawałek słoniny, trochę kaszy i mąki, tego mieli pod dostatkiem. Pożegnaliśmy się i następnego dnia wywieźli nas w nowe miejsce, do Grossenbrode, było to dawne lotnisko, spaliśmy w barakach, opodal była wioska z kościołem. Po kilku dniach pobytu zachorowałem na malarie, zabrali mnie do szpitala, w którym przebywałem od 10 do 26 października 1945 r. Planowaliśmy z Romanem uciec, lecz choroba pokrzyżowała plany. Roman często odwiedzał mnie w szpitalu, przynosił jedzenie, byłem bardzo wycieńczony chorobą. Po wyjściu ze szpitala postanowiliśmy jednak uciec i opracowaliśmy plan , który przewidywał że 2 listopada w ubraniach cywilnych uciekniemy. Mieliśmy zamiar uciec do Lubeki, do obozu dla cywili. W dniu Wszystkich Świętych poszliśmy do spowiedzi i komunii świętej, następnego dnia o 7.30 wyjechaliśmy pociągiem. Po 8 km musieliśmy wysiadać, gdyż była kontrola i mogłaby nas zatrzymać. Po opuszczeniu pociągu dalszą drogę pokonywaliśmy pieszo, w drodze zauważyliśmy za sobą trzech mężczyzn, myśleliśmy że nas gonią, zbiegliśmy do krzaków, okazało się ze również uciekaj. Następnie dołączyli do nas. Wśród nich były dwie Rosjanki. Szliśmy razem. Bliski granicy zauważyliśmy dwóch Anglików na koniach, lecz zdążyliśmy się ukryć. Przy przekroczeniu granicy spotkaliśmy dwóch żołnierzy, lecz Ci udawali że nas nie widzą. Po przekroczeniu granicy każdy poszedł swoją drogą. Z Romanem poszliśmy do najbliższego miasta, które było odległe o 10 km i nazywało się Neustadt. Gdy doszliśmy do miasta było już ciemno, lecz poszczęściło nam się, za chwilę odjeżdżał pociąg do Lubeki.  Na miejscu byliśmy o północy, następnego dnia szukaliśmy obozu. Były to koszary artyleryjskie nr 17. Adres ten dostałem od kolegi ze szpitala. Nasz obóz leżał 2 km za miastem. Przyjęto nas dosyć życzliwie, choć narzekali na brak miejsca. Przydzielono nas do pokoju, w którym przebywały cztery kobiety i czterech mężczyzn, lecz zostało jeszcze jedno wolne łóżko, w którym spaliśmy z Romanem razem. Poprzedniego lokatora złapano na kradzieży kur i Anglicy aresztowali go. Było tam trudno o miejsce, więc się cieszyliśmy, że udało się. Panował tam porządek i dyscyplina. Mimo, iż był to obóz cywilny komendantem był major – Polak. Obiad dostawaliśmy zawsze punktualnie o wyznaczonej godzinie, po obiedzie dawali nam prowiant na cały dzień. Była tam duża sala przeznaczona na kaplicę, w której każdego dnia odbywały się msze święte. W niedziele po nabożeństwie udzielano ślubów, co tydzień 5-10 par. Z Romanem spacerowaliśmy całymi dniami po mieście. Miesięcznie otrzymywaliśmy 5 kg paczkę żywnościową UNRA. Dostałem ją tylko raz gdyż przebywałem tam tylko jeden miesiąc. Po miesiącu przyszło zawiadomienie, kto chce może wracać do kraju. Tego samego dnia zgłosiliśmy się z Romanem do sekretariatu, chętnych było bardzo dużo. Oficerowie polscy odmawiali nam wyjazdu, tłumacząc, że w Polsce dzieje się bardzo źle, rządzi tam Rosja. Niestety tęskniło się za rodziną. 30 listopada 1945 r. wypłynęliśmy z  Lubeki na angielskim statku, był on przystosowany do przewozu żołnierzy. 2 grudnia byliśmy w Gdyni.

Przyjęto nas bardzo serdecznie, nikomu nic nie zabierano. Wręczono każdemu zaświadczenie stwierdzające skąd i dokąd jedziemy, które było ważne 2 tygodnie jako bilet kolejowy. 3 grudnia byłem w domu po trzech i pół roku. Radość była wielka. Cieszyliśmy się wszyscy ze wróciłem cały i zdrów. W domu była straszna bieda, żołnierze rosyjscy przy wkroczeniu wszystko kradli, nie było nic, nawet pierzyny, pieniędzy żadnych."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz